Opisanie świata

Pewnego razu w Internecie Tytus Atomicus <Tytus_Atomicus@poczta.fm> na forum szalonych cybercyklistów znanym jako news:pl.rec.rowery zadał mi pytanie, na które odpowiedziałem w sposób niespodziewany dla mnie samego:

> Hm, mialem na mysli firmowany przez Arkusa produkt Rometu Kowalewo
> pt. Retro.  Jest na str. 193 katalogu BA. Widzialem go w naturze, ale
> tylko w przelocie... z daleka. Z daleka - podobal mi sie. CZy to
> wlasnie nazywasz holendrem?

Nej, jak mawiają Holendrzy. Rower "holender" to nie rower "retro" czy replika, tylko ponadczasowa esencja roweru jako takiego, wibracja wszelkich możliwych dobrych energii: piękna, prostoty, trwałości, precyzji, harmonii i przemyślanych rozwiązań. Po prostu forma doskonała.

Anglicy mają ładne określenie na formę holendra ze względu na kształt kierownicy i geometrię - "sit up and beg", bo siedzisz na nim trochę jakbyś żebrał czy prosił, a trochę - jakbyś medytował zawieszony w podstawowej formie tai-chi chuanu, która się nazywa jarm-jong ("stanie jak słup", niektórzy nazywają to "trzymaniem dzbana") i która otwiera - jak wierzą Chińczycy - meridiany, tajemnicze kanały energetyczne ciała. Nie każdy rower to ma, oj nie każdy.

A mniej odlotowo: rower holenderski natychmiast poznajesz bo białym ok. 30 cm pasku na tylnym, masywnym błotniku, doskonale widocznym w nocy w świetle samochodowych reflektorów. Ten pasek mają wszystkie holendry bez względu na kolor fabryczny - właśnie po to, żeby je było w nocy widać lepiej. Oczywiście majš też czerwone œwiatełka na błotniku i wielkie światło odblaskowe mocowane z tyłu niezwykle solidnego bagażnika, który często w Holandii służy do wożenia pasażera.

Każdy holender ma zazwyczaj wielkie koła o średnicy aż 28 cali oraz kontrę lub wewnętrzne przerzutki i bardzo charakterystyczną zamkniętą obudowę łańcucha - nie tylko po to, aby nogawki spodni od garnituru nie wciągało w łańcuch, ale też żeby łancuch nie był narażony na wpływy atmosferyczne. Wiele holendrów ma specjalne osłony z boków tylnego błotnika, specjalnie, żeby w szprychy koła nie wkręcał się długi płaszcz czy spódnica.

Przednie lampki holendrów są zazwyczaj srebrne, owalno-podłużne i zawsze mocowane do sterów u góry, tuż pod kierownicą. Dzięki temu są widoczne z dalszej odległoœci; wszystkie inne rowery mają lampki mocowane inaczej, niżej - tuż nad błotnikiem.

I wreszcie kierownica, którą trzyma się dokładnie inaczej, niż patykowatą poprzeczkę roweru górskiego czy trekinga: dłonie opierają się o nią równolegle do kierunku jazdy. Kierownica, stery, widelec, siodełko - wszystko wykonane jest do najmniejszego szczegółu z niebywałym pietyzmem i odwieczną funkcjonalną prostotą, widoczną spod nieodłącznej patyny czasu i odpowiedniego zużycia, niczym każdy najdrobniejszy sprzęt w klasztorze Zen.

W Holandii takich rowerów są miliony - idziesz ulicą w deszczu i patrzysz się na tysiące zaparkowanych i moknących w oczekiwaniu na właściciela, niektóre porzucone, z połamanymi kołami, inne z braku miejsca wciśnięte w jakis nieprawdopodobny zakamarek. I zastanawiasz się, jak ci właściciele tych rowerów potrafią rozpoznać swój - skoro one wszystkie są takie same. No właśnie nie są - każdy jest doskonale inny, jedyny w swoim rodzaju, ma duszę. Ale forma jest niezmienna.

A ta doskonała forma holendra przenika rowerzystę i odmienia go wewnętrznie - jeździ się na rowerze holenderskim dostojnie, wyprostowanym, wręcz kontempluje jazdę kiwajac się na boki przy naciskaniu na pedały - nie ma mowy o nerwowości i pośpiechu "górala" i szosówki ani o zakompleksionej neurastenii ukrainy czy składaka.

W nocy rowerzyści na holendrach przemykaja ulicami Amsterdamu jak duchy, a może jak dżiny na latających nisko dywanach - bo często nie widać w ciemności czarnego roweru, tylko wysoko żarzącą się żółto żaróweczkę z przodu i czerwony niedopałek jakiejś wyciągniętej z przedwojennego lamusa czy pchlego targu lampki z tyłu. A między nimi czasem widać głowę rowerzysty nienaturalnie wysoko, dwa metry nad ziemią, kiwającą się w takt tajemniczego, potępieńczego skrzypienia jakieś rozregulowanej i żyjącej swoim własnym życiem wajchy czy przekrzywionego błotnika.

Często te duchy zjawiają się parami, a jeśli zdarzy się, że suną drugą stroną amsterdamskiego kanału - widzisz też ich odbicie w wodzie między barkami i łódkami i czasem zastanawiasz się, czy jeden z tych rowerzystów rzeczywiście wiezie pół fortepianu pod pachą, czy też wizyta w coffieshopie nie rozregulowała nieco twoich wewnętrznych przerzutek.

Kultura - bo jest to cała kultura, wręcz cywilizacja - roweru holenderskiego przeniknęła do bardzo niewielu krajow poza Niderlandami i w niewielu miejscach zagnieździła się na dobre, ale wszędzie ma swoich wiernych wyznawców i praktyków. Wiele holendrów widuje się w Niemczech, ale nikną tam wśród skundlałych przejawów niemieckiego poczucia estetyki. Niemieckie rowery są przyciężkie, nieforemne, za małe albo za duże; choć równie solidne, jak holenderskie - niestety często są brzydko malowane przez producentów, na przykład w bezwstydny kolor herbaty bawarki.

Z kolei Duńczycy wykształcili swoją wysoką i odmienną kulturę rowerową, z charakterystyczną ramą z cienkich rurek (oraz arystokratycznego Pedersena), ale nie ma ona takiej siły przebicia, jak rowery holenderskie, choćby dlatego, że polega na zawodnych przerzutkach zewnętrznych i hamulcach szczękowych, rdzewiejących na deszczu.

Duńczycy dla odmiany dali światu praktycznego Long Johna - jamnikopodobny rower towarowy, budzący zawsze żywą ciekawość i pytania, jakim cudem ten pojazd w ogóle może jeździć i przewozić nawet sto kilo ładunku w wielkim wiklinowym koszu zawieszonym kilkanaście centymetrów nad ziemią miedzy kierownicą a przednim kołem.

Są jeszcze Szwajcarzy - tych charakteryzuje zupełnie nieziemski brak przywiązania do dóbr doczesnych: rowerów nie przyczepiają do niczego i nawet na noc zostawiają na ulicy zapięte tylko na kluczyk. Ich rowery stoją nie w stojakach, tylko po prostu na jezdni na wydzielonych miejscach parkingowych zabranych samochodom - i czasem jak powieje mocniejszy wiatr albo ktoś nieostrożnie potrąci jeden z nich, przewracają się z brzękiem jeden na drugi, jak kostki domina.

Szwajcarskie rowery, podobne do duńskich i niemieckich, poznać można po bardzo dobrym osprzęcie, a przede wszystkim po tabliczce rejestracyjnej na tylnym odblasku (tylko spóźnione rowery kupowane w ostatnich latach jej nie mają) i podwójnej, motocyklowej nóżce, umożliwiającej takie nonszalanckie parkowanie, na które stać tylko mieszkańców najbogatszego kraju świata.

Ale nikogo nie powinny zmylić te pozory - niech no ktoś o czwartej rano spróbuje ukraść taki stojacy na szwajcarskiej ulicy rower: dwudziestu sąsiadów zbudzi się niechybnie, wystawi czujnie zaspaną głowę za okno, zadzwoni po policję i nieszczęsny złodziej spędzi sporo czasu w najbardziej luksusowych aresztach świata.

A całe to wydarzenie będzie przez pół roku głównym tematem rozmów owych dwudziestu szwajcarskich sąsiadów, na codzień w skupieniu produkujacych drogie precyzyjne urządzenia, mieszających skomplikowane odczynniki chemiczne i kosztowne lekarstwa czy liczących rzędy cyfr w wielkich bankach, gdzie w niezmiernej ciszy przelewają się fortuny możnych tego świata.

Wracając zaś do rowerów holenderskich - warto wiedzieć, że rower ów, wspólnie ze swoimi angielskimi kuzynami i przodkami, dziś już nie produkowanymi i dawno w Starym Świecie zapomnianymi, potrafił dokonać tego, czego nie udało się armiom Dżyngis-Chana, Anglikom, Sowietom i US Army: podbił nie tylko Indie, ale i Afganistan.

W tym ostatnim kraju w niewiele zmienionej formie jest używany na codzień przez okrutnych Talibow, którzy nawet nie wiedzą, jakimi to magicznymi pojazdami zdarzyło się im podróżować. Ale mimo to jakieś pierwotne, nieuświadomione do konca, pogańskie i grzeszne wobec Allaha przeczucie ich nie myli: dlatego zapewne zakazali swoim kobietom wsiadać na te rowery, bo mogłoby to oznaczać zgubę ich szalonego, pomylonego świata.

Świata, w którym burzy sie tysiacletnie posągi Buddów w Bamiyanie, gdzie publicznie niszczono magnetofony, zakazano bawić się dzieciom latawcami i hodować kanarki w klatkach, zbrojni w kałasznikowy, brodaci i dzicy synowie Allaha pedałują na miejscowych podróbkach holenderskich rowerów wykonywać publiczne egzekucje zgodnie z wyrokami Ministerstwa Cnoty i Występku Talibanu: http://www.ciriello.com/pix/46/460227.jpg

I to właśnie ich zgubi: zamiast połamać te holenderskie rowery, spalić i zniszczyć jako dzieło występne jak latawiec i z gruntu szatańskie niczym magnetofon i kanarek w klatce (jakim cudem toto w ogóle jeździ, utrzymuje równowagę? Allah jest wielki...), Talibowie pozwalają, by moc holenderskiego roweru przenikała stopniowo najciemniejsze zakamarki ich posępnej duszy i kiedyś niepostrzeżenie przywróciła karmiczną równowagę - szprychą w oko Mułły Omara i Osamy Bin Ladena.

Drogi Tytusie Atomicusie - jak sam widzisz, Romet Kowalewo firmowany przez Arkus to jednak nie jest do końca "rower holenderski".

Nieprześcigniony wzorzec roweru holenderskiego, czyli omafiets Gazelle, rower surowej protestanckiej holenderskiej babci, jest tutaj: http://www.rowery.org.pl/theconstruct.html - więcej fotek jest na www.rowery.org.pl .
;-)

marcin ha