Dzień pierwszy: Sokółka - Lipsk

Zdjęcia - tutaj

Do Sokółki dotarłem nowoczesnym niskopodłogowym szynobusem z Białegostoku. Co prawda pociąg Tanich Linii Kolejowych z Warszawy spóźnił sią kilkanaście minut, ale jak mnie na peronie poinformowali uczynni sokiści szynobus do Kuźnicy i Sokółki specjalnie czekał na przesiadających się pasażerów. Na szczęście nie musiałem taszczyć roweru z sakwami i przyczepki po schodach dworcowej kładki wysoko nad torami. Na białostockim dworcu można przechodzić między peronami po torach. Śpieszyłem sią tak bardzo, że postanowiłem nie mocować przyczepki do roweru, tylko zarzuciłem ją na ramię i pognałem do szynobusu. Zdążyłem, ale noszenie przyczepki zamiast jej holowania to nie był najlepszy pomysł - poobijałem się mocno dyndającym żelastwem.

Szynobus firmy PESA nie miał żadnych wieszaków na rowery, ale dzięki składanym siedzeniom wzdłuż jednej ściany było w nim dość miejsca, aby oprzeć rower i zmieścić przyczepką. Tyle, że podczas hamowania musiałem rower trzymać, żeby nie wpadł na innych pasażerów. Z niepokojem wyglądałem przez okno - prognozy pogody były bowiem bardzo niejasne; zapowiadały na przemian słońce, deszcz - i tylko w jednym były spójne: miało potężnie wiać. I rzeczywiście: kiedy w Sokółce wysiadłem z pociągu i wyprowadziłem rower za budynek dworca, uderzył mnie w twarz huraganowy wiatr. Natychmiast na polar założyłem nieprzewiewną kurtką a przez moment zastanawiałem się nawet nad zimowymi rąkawiczkami. W sklepie spożywczym zrobiłem ostatnie zakupy (parę dużych butelek wody mineralnej, chińskie zupki na wszelki wypadek, chleb, czekolada itp.) - i gdzieś koło godziny 13:30 wyruszyłem w trasę.

Z Sokółki najpierw skierowałem się na południe - drogą nr 674, którą ponad dwa lata temu dotarłem do Sokółki z
Krynek. Po kilku kilometrach skrąciłem w lewo, na Drahle i Bohoniki. Asfalt był w miarę równy. Natomiast wiatr, który na początku wiał mi w plecy, teraz zaczął spychać mnie z szosy. W dodatku przyczepka parę razy bujnąła mocno, co trochę mnie zaniepokoiło. Niedługo dotarłem do Bohoników - wsi w której od ponad trzystu lat żyją wyznający Islam Tatarzy polscy. Jest tam meczet, mizar (cmentarz muzułmański) a także Dom Pielgrzyma.

Na wjeździe do Bohoników skończył się asfalt i zacząły typowe dla tego regionu Polski kocie łby, a zaraz za wsią - szutry. Co prawda z pieniędzy unijnych coraz więcej dróg lokalnych jest remontowane i pokrywane gładkim asfaltem, ale odcinki kocich łbów i nieutwardzone można spotkać bardzo często. Kocie łby są bardzo męczące, a na szutrach - po których jedzie się w zasadzie dużo łatwiej niż po kocich łbach - pojawia sią często tzw. "tarka". Jednak miało sią okazać, że to wcale nie są najgorsze i najtrudniejsze odcinki tej wyprawy. Tym bardziej, że oprócz nawierzchni niemal cały czas musiałem się zmagać z wściekle silnym przeciwnym wiatrem.

Trochę żałuję, że nie udało mi sią sprawdzić bocznych dróg między Krynkami (które odwiedziłem na rowerze podczas poprzedniej wyprawy) i Bohonikami. Szosa numer 674 ma kilka nieprzyjemnych odcinków (zwłaszcza bardzo wąski wylot z Krynek) i prawdopodobnie lepiej jest kierować się z Krynek na północ, na Jurowlany, Babiki i dalej prosto na Bohoniki - nawet, jeśli tamtejsze drogi są zwykłymi szutrówkami. Zresztą najprawdopodobniej niedługo wszędzie tam będzie asfalt. Nawiasem mówiąc, w Malawiczach Górnych na nowo wyasfaltowanym odcinku trafiłem na niemal gotowe małe rondo, które miejscowi kierowcy traktowali chyba jako ciekawostkę przyrodniczą: skręcając w lewo, ignorowali znaki i jechali rondem pod prąd!

Podczas jednego z pierwszych postojów postanowiłem poeksperymentować z bagażem. Wyjąłem z przyczepki butelki z wodą mineralną, które umocowałem w siatkach na jej samym końcu i przełożyłem je na sam przód, tuż koło dyszla. To był strzał w dziesiątkę. Sześć kilogramów przeniesione zza osi koła przyczepki na jej przód w zasadzie wyeliminowało bujanie z którym zmagałem się na początku trasy. Duża ulga i radość z tego odkrycia dodała mi sił i mimo nieustającego wiatru w twarz ruszyłem raźno dalej. Minąłem miejscowość o ciekawej nazwie Palestyna a niedaleko, chyba w Klimówce albo w Tołczach trafiłem na kuriozalny próg zwalniający. Był zbudowany z betonowej kostki ale jezdnia, w której się znajdował, miała nawierzchnię z przedwojennych kocich łbów. Dalej było już znacznie lepiej. W tych okolicach trafiłem na pierwsze patrole Straży Granicznej. Początkowo nie zwróciłem na strażników uwagi, bo granica tuż-tuż i obecność ich jest oczywista. Jednak potem spotykałem ich wielokrotnie, niemal za każdym zakrętem. Było to dziwne, bo podczas mojej wcześniejszej wyprawy wzdłuż granicy widywałem ich sporadycznie.

Od Kuźnicy do Nowego Dworu jest już doskonały asfalt. Ja jednak postanowiłem trzymać sią mapy sztabowej z 1980 roku i w Saczkowicach zamiast za główną drogą w prawo po asfalcie, pojechałem prosto po szutrówce. Niestety, od czasu powstania mapy w terenie zdążył najwyraźniej wyrosnąć spory las. Po paru kilometrach na wprost - jak chciała mapa - się jechać nie dało. Zgubiłem drogą i dopiero koło Milenkowic i Krzysztoforowa udało mi sią znaleźć miejscowych, którzy wskazali mi drogę. Nie da się ukryć, że GPS - a przynajmniej kompas - znacznie ułatwiłby nawigację w tych terenach.

W Nowym Dworze zgubiłem sią ponownie. Tym razem banalnie nie trafiłem na wylotową szosę na Sieruciowice. Wróciłem i pod sklepem dowiedziałem się nie tylko którędy jechać, ale również że tego dnia przejeżdżała przez Nowy Dwór jakaś wielka wycieczka rowerowa - oraz że w nocy temperatura spada poniżej zera, do minus pięciu-sześciu stopni. Mimo, że miałem ze sobą solidny śpiwór (oraz zimowe rękawiczki - podczas pierwszej mojej wyprawy te rejony w długi majowy weekend w 2001 roku zmarzłem straszliwie) to jednak zacząłem sią zastanawiać nad noclegiem pod dachem. Tym bardziej, że złe nawierzchnie, przenikliwe zimno i morderczy wiatr mocno mnie osłabiły i dość regularnie podgryzałem czekoladę aby się wzmocnić.

Pognałem dalej, podziwiając piękne widoki między Chorużowicami i Dolinczanami. Ponieważ słońce chyliło się już ku zachodowi, postanowiłem szukać kwatery. I tu zdziwiłem się bardzo: w Rygałówce i Siółku nikt o agroturystyce nie słyszał ani nie był skłonny przenocować zdrożonego wądrowcy. Odesłano mnie grzecznie acz stanowczo do miejscowości Lipsk na północnym skraju Biebrzańskiego Parku Narodowego - ładnych kilkanaście kilometrów dalej. Uff... tego nie planowałem, tym bardziej że byłem bardzo zmęczony nieustanną walką z piekielnie silnym wiatrem. Do Lipska dojechałem szosą numer 664 już w nocy. Na szczęście mimo późnej pory nawet nietrzeźwi mieszkańcy napotkani na ulicy bezbłędnie wskazali mi jak trafić na agroturystykę. W ten sposób znalazłem schronienie pod dachem. Nie byłem jedynym gościem - wcześniej na nocleg zameldowało sią dwóch rowerzystów z Gdańska, którzy też eksplorowali Polską Wschodnią. Wyjechali z Chełma, a do Lipska dotarli szosą z Sokółki.

Pierwszego dnia zrobiłem około 60-80 km po bardzo różnych nawierzchniach. Niestety, mój licznik odmówił współpracy, więc wszystkie odległości tej wycieczki muszę podawać pi razy drzwi. Na następną wyprawę mam nadzieję zabrać nie tylko sprawny licznik, ale i GPS.

Marcin Hyła

Zdjęcia
Dzień następny
Polska Egzotyczna - odcinek północny, 2007